Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ty zawsze do śmierci zbieraj i zbieraj... i myśl o czarnej godzinie.
Kapitan uśmiechnął się pod wąsem z tej pośredniej szermierki, wypił piwo z przyjemnością, podał pryncypałowi cygaro, hawański autentyk, sam zapalił drugie i przechylając się na krześle, rzekł swobodnie:
— Czarna godzina dla mnie to na morzu dnie ciszy i bezczynności. Kocham moje bezbrzeżne oceany, ale rad jestem zobaczyć czasem nasz stary Szczecin i odwiedzić «Rekina».
— Wiem, wiem — zaśmiał się Matschke. — Klasztorne życie okrętowe wynagradzasz sobie sowicie w Szczecinie. Chodzą wieści, że bumlujesz.
— Fałszywe wieści — odparł kapitan z uśmiechem. — Moje lądowe wakacje są ściśle podzielone. Wyładowanie okrętu, rachunki w pana biurach i zabawa z kolegami w knajpie. Mało gdzie bywam.
— A u Willmanów?
— Raz jeden w dzień konfirmacji panny Izy.
— I to wiem. Ho, ho mam ja oko na ciebie. Przeciem ciebie nie komu, tylko sobie wychował. Ile lat masz służby?
— Do emerytury daleko. Dwanaście zaledwie.
— Patrz! Bruck się wynosi! Zły jak pieprz turecki. Dobrze mu tak! Zjadł mydło! A wtedy u Willmanów odmawiał mi ciebie, co? Prawda? Obiecywał złote góry! Myślisz, że dotrzymałby? Aha!
— Nie myślałem o tem bom nie kawał drzewa, ani worek bawełny, żeby mnie kupowano.
Brav so! Moje procenta mniejsze, ale pewniejsze. Powiedzno, zebrałeś cokolwiek? Ile?