Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Urzędnik wszedł — elegancki, młody człowiek, ubrany jak z igły.
— Ja tu do pana o drobną sumkę zaległych podatków! — rzekł, rozkładając papiery.
— Co znowu! — zaprzeczył Niedobitowski — mam kwity w porządku — mogę przedstawić. O co chodzi?
— O stokrotną podwyżkę gruntowego; sto pięćdziesiąt miljonów — bagatela.
— Powiedziano mi, że mamy ulgę do września.
— Tylko gospodarstwa do 45 ha — a nie większe obszary!
— Ach, tak — jak zwykle. Ale zapłacić nie mogę — nie mam gotówki.
— Będę zmuszony zająć. Termin minął.
Niedobitowski potarł czoło.
— Ano, trudno. Tylko nie rozumiem, co pan tu u nas zabrać i sprzedać może. Mamy pięć krów, sześć koni...
— Ach, na tak małą sumę wystarczą te sprzęty. To tylko forma. Jestem pewien, że pan gotówkę do tygodnia, t. j. do licytacji, zdobędzie.
Niedobitowski milczał. Urzędnik rozłożył papiery, wprawnem okiem obejrzał pokój i zaczął pisać.
— Chodźmy! — rzekła Niedobitowska do doktora.
Przeszli około ruin domu, zagłębili się w sad kwitnący i usiedli na głazie w starej, grabowej altanie. Wokoło była orgja życia i odrodzenia: