Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyprowadził gościa na drugą stronę sieni, do izby trochę większej — gdzie stał pośrodku stół z sosnowych tarcic — i wkoło stołki do siedzenia. Znać było rękę kobiecą, po kwiatach w garnku na stole, po festonach z barwnych liści i widłaków, które stroiły nagie ściany. Na stole, pokrytym wytartą ceratą, leżał bochen chleba czarnego, dzban z mlekiem i nakrycia z rozmaitych fajansowych talerzy. Pod oknem drugi stół zarzucony był książkami; służył widocznie do nauki chłopców. Za ścianą mieściła się kuchnia i wielki chlebowy piec zajmował cały kąt izby.
— Ciasno macie i niewygodnie, — rzekł doktór.
— Nam się wydaje rozkosznie i dostatnio. Poprzednio mieszkaliśmy wszyscy w jednej izbie przyrobionej do stodoły, która cudem ocalała przy pożarze folwarku.
— Czemuż tu nie mieszkaliście?
— Gdy nam dom zapalili kozacy nad głową, musieliśmy się skryć do lasu. Chcieli nas gnać do Rosji, ale Niemcy nas ocalili — tak prędko przyszli. Ale przez ten czas tę oficynę zajęli jacyś uchodźcy z Kongresówki, i nie było sposobu ich się pozbyć. Zrazu ich Niemcy nie puszczali — a potem przyszła ochrona lokatorów i zaledwie rok temu się wynieśli — otrzymawszy posady rządowe. Na pożegnanie dali donos do „Denatu“, że mam niemieckie maszyny. Zabrano mi kierat od młocarni, wialnię do zboża, bronę łąkową i siewnik.
— Jakto zabrano? Twoje narzędzia!