Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogniste oczy Sewera czuła wciąż na sobie, głos jego zwykle twardy, miał teraz szczególne dźwięki, miękkie i pieszczące, a twarz smagła i zuchwała, w oświetleniu słońca, pod wrażeniem jakiemś rozkosznem, przybrała wyraz łagodny i marzący.
Kostusia zerwała się pierwsza od biesiady. Obejrzała chatkę, ogródek malutki, a potem spojrzała wdal, na falujące łany zboża, i wskazując mamce pęk brzóz płaczących wśród pola, rzekła, nagle poważniejąc:
— Pójdziemy tam.
Starowina potrząsnęła głową.
— Nie zdążam, zazulko. Próchno ze mnie zostało, ledwie stoję na nogach! Idźcie sami z paniczem, sokołem, a ja was doczekam się tutaj z powrotem.
Kostusia zawahała się przez chwilę. Żal jej było starą opuścić, żal też nie odbyć pielgrzymki. Wreszcie uścisnęła swą opiekunkę i poszła z Sewerem.
Wkoło zboża rosła moc kwiatów polnych: złocieni, bławatków, ostróżki, dzikich powojów. Sewer je zrywał i podawał, a ona wiązała wianek misterny. Głowy ich tylko wyzierały nad złote morze kłosów i wynurzyli się dopiero u brzóz owych, otaczających wieńcem stary, opuszczony cmentarzyk wioskowy. Ogrodzenie dawno opadło i drogę doń zaorano, a zboże wciskało się prawie między resztki spróchniałych krzyżów, dotykało grobowych kamieni.
Obeszli cmentarzyk, a potem usiedli na skraju pola pod płaczącemi splotami brzozy.
Chwilę słuchali monotonnego szmeru, a kłosy ciężkie chyliły się im pod stopy.