Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kostusia od stołu z samowarem słuchała w milczeniu, nie przerywając szydełkowej roboty; była tylko bardzo blada i nie słyszała, jak i kiedy jadalnia się opróżniła, jak i kiedy lokaje uprzątnęli stół. Najczulsze oko nie dopatrzyłoby w jej czynach i wyrazie twarzy strasznego niepokoju, który ją wewnątrz pożerał.
Tak było tego dnia i innych, przez cały tydzień. Sewer nie przyjechał i nikt o nim nie wspominał.
W sobotę pod wieczór z ogromną radością i zdziwieniem ujrzała Kostusia przed sobą mamkę.
Objęła staruszkę za szyję, płacząc i śmiejąc się równocześnie i dopiero po kilku chwilach spojrzała na nią uważniej i stanęła osłupiała. Baba miała na sobie nową spódnicę, nowe trzewiki, nowy kaftan, nową chustkę na głowie. Wyglądała młodsza o cały lat dziesiątek.
— Mamko — zawołała dziewczyna, oczom nie wierząc. — Skąd wzięło się u was tyle dostatków?
— To od ciebie, kwiatuszku, z twojej łaski! — odparła stara, ocierając oczy zapłakane. Dawałaś na leki i na chleb, a ja nie wierzę w leki, a chleba nie ukąszę, bom bez zębów. Więc za te grosze kupowałam sobie szatki do trumny. Myślę — niech mi ludzie choć po śmierci dostatków zazdroszczą! A tu tymczasem śmierć nie przyszła, więc sobie dziś pomyślałam: włożę te stroje i pójdę, na swoją zazulę popatrzę. Ot tak się i przywlekłam!
Kostusia zabrała ją z sobą do mleczarni, kupiła u siebie samej, a raczej u ciotki, mleka i nakarmiła staruszkę. Inaczej ugościć jej nie mogła. Potem zaprowadziła mamkę do siebie na górę, posadziła na