Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miast się zaśmiać, prawiła morały. Nie dziw, że się obraził.
Tak myślała, schylona nad żmudną robotą, uznojona i samotna.
Wyłożyła sobie wszystko, znalazła rację i usprawiedliwienie, tylko nie znalazła ulgi i argumentu na tę gorycz, co jej tak kleszczami ściskała gardło i piersi, na nieokreśloną tęsnotę za czemś, czego sama nazwać nie umiała.
Daleki turkot oznajmił jej odjazd państwa do Rudki. Była sama i nikt nie zobaczy, jeśli pobiegnie do mamki na parę godzin. Trzy dni jej nie odwiedzała; może starucha gorzej zapadła, a w budzie nikt jej nawet wody nie poda.
Kostusia czuła, że tam odzyskałaby równowagę. Wyprostowała się i zmierzyła okiem robotę.
Była zaledwie w połowie dokonana. Z głuchem stęknięciem schyliła się znowu, otarła pot z czoła i zbierała dalej pachnące, purpurowe jagody.
Wysiłkiem woli zaczęła myśleć o czem innem.
Jutro znowu będzie dobrze. Ciotka ją pochwali, Kazia przeprosi, wuj odzyska humor, Jadwisia żartować będzie na temat wspomnień z zabawy, bo o Felę może się przy tej okazji Sewer oświadczy. To tylko dzisiaj taki dzień feralny. Wszystko minie.
Gorycz, uciskająca gardło ustąpiła nieco. Tylko zamiast swobody i uspokojenia poczuła Kostusia, że ją zagryzło w oczach zapaliło pod powiekami i raptem wielkie, ciche krocie poczęły jej płynąć po twarzy, spadać na ręce, rosić purpurowe jagody.
To ta gorycz tak ustępowała od serca. Przerażona