że fach był odrazu wiadomy. Śmiały się i oglądały, dając jakieś znaki przejeżdżającemu właśnie dorożką młodzieńcowi. Potem zaczęły paplać między sobą, coś opowiadać, ogromnie zajęte i rozbawione.
Stankarowa patrzała na nie, czekając, czego zażądają, poznała jedną. Przed rokiem Stankar z nią jeździł i chodził, bywał w teatrze, i tracił na nią resztki posagu żony.
Teraz miała się do niej uśmiechnąć i być uprzejmą. Nagadawszy się dowoli z koleżanką, dama obejrzała się po sklepie.
— Pocośmy tu weszły? Nie wiesz, Maniu?
— Miałaś kupić farby „blond złoty!“
— Ach, prawda.
Spojrzała na Stankarową uważnie i rzekła do towarzyszki.
— Co to za jedna? Czyśmy zmyliły? Czy tu już niema mamy Barwińskiej? Nowa firma?
— Pani Barwińska chora. Czem mogę paniom służyć? — wykrztusiła Stankarowa.
— A gdzież papa Barwiński?
— Wyszedł!
— To proszę panią o flaszkę wody do włosów „blond złoty“.
Stankarowa poczęła szukać żądanego kosmetyku, a dama półgłosem rzekła do towarzyszki:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/90
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.