Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szkoda. Żeby pani miała rodzinę, która o panią nie dba, toby warto było dokazać, że się bez nich obejdzie. Ha, kiedy pani pracować nie chce, to niechże pani żyje jak wszystkie żony — z pracy męża.
Stankarowa się wzdrygnęła.
— Ja nigdy z pracy męża nie żyłam. Dostałam posag z domu i ciężarem mu nie byłam.
— Póki posagu starczyło. A teraz jak gotowego niema — duch upadł. Wstyd!
— Więc co ja mogę robić, czem się zająć, jak pracować! — wybuchnęła kobieta. — Wychowana na wsi i w dostatkach — nic nie umiem, niczem być nie mogę. Uschnę jak to drzewo na skwerze. O, byle prędzej.
— Bój się pani Boga! Toć masz dziecko!
Stankarowa milczała, spojrzała ku drzwiom sypialni, i wreszcie poczęły jej łzy biec po twarzy.
A Zarębianka, widząc, że przecie przełamała się jej dusza, mówiła stanowczo:
— Zajęcie się znajdzie. Przecie czytać, pisać i rachować panią nauczono. Już ja to biorę na siebie, że posadę sklepowej dla pani wynajdę. Tymczasem zostanie pani u nas na noc, a ja jeszcze dzisiaj dowiem się w jednem miejscu.
— Wiesz, Natalko, do Barwińskiego na Nowy świat. Nakarmij i napój naszego gościa, a ja za godzinę wrócę.
Prędko wzięła kapelusz i okrycie, i wyszła.
— Ona wszystko żywo robi! — rzekła wdowa. — Ale narazie to najpierwsze. Barwiński ma skład perfum