Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I uniosła co rychlej małą, która się rozbudzała i naturalnie rozpoczynała koncert. Gdy się znalazła wśród obcych, tak się jednakże wylękła, że przestała krzyczeć i tylko wielkiemi oczami rozglądała się po nieznanych kątach. Wieczorem wdowa rzekła do Zarębianki cicho, żeby nawet jej chłopak nie mógł słyszeć:
— Czy ty uwierzysz, że to dziecko tak grymasi i płacze z głodu?
— Et — nie może być! Czyżby u nich było tak źle?
— Widocznie. Zobaczysz, jutro będzie ciche i wesołe.
Zarębianka pokręciła głową markotnie.
— To dopiero musi być urwis ten Stankar, poco to się żeni. Zawsze jednak na moje wychodzi, że małżeństwo to jest nieudany wynalazek.
Nazajutrz mała Jania była jak zamieniona. Głosu jej nie było słychać. Budziła się tylko, by jeść i było zdumiewające, co mogła pochłonąć mleka, bułek i rosołu. Wcale też domu ni matki nie wspominała, zajęta tylko, jak zagłodzone zwierzątko, kwestją odżywienia.
Trzeciego dnia na chwilę wpadł Stankar roztargniony jakiś, nieswój, podziękował za opiekę, na dziecko ledwie spojrzał, oznajmił, że żona zdrowsza i za dni parę małą zabierze. Zabawił pół godziny i zdawało się, że chce coś jeszcze powiedzieć, ale się nie zdecydował i poszedł.
— Bardzo przystojny mężczyzna, ale ojciec niebardzo czuły — zdecydowała wdowa zgorszona.