Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A widzisz — są i tacy między wami, którzy o nawozie nie myślą. Ten musi być poeta!
— Cha, cha, cha! Żebyś go zobaczył tego poetę, jak wali pałką swoich koniuchów i osobiście koniom krew puszcza i pyski sprawia! Nie myśli o nawozie — to myśli o zołzach i szpacie!
— Szkoda dla was takich widoków i barw i woni, — rzekł Stankar, stając i rozglądając się wokoło.
— Patrz-no, ktoś ku nam idzie! — dodał ciszej.
— To Tola Łużycka! A ta poco chodzi po łąkach o tej porze? Czekaj — nie widzi nas — przestraszy się, gdy się natknie znienacka. Stójmy pod krzakiem.
Dziewczyna istotnie nie widziała ich, idąc na zachód — wprost w purpurę.
Stankar się w nią zapatrzył i oniemiał.
Szła wolno, zrywając zioła i kwiaty i śpiewając zcicha, raczej nucąc od niechcenia piosnkę starodawną — zachowaną jeszcze po zaściankach szlacheckich, której nauczyła zapewne ją Florjanowa.

Z tamtej strony jezioreczka panowie jadą
Hej, hej, mocny Boże! panowie jadą...

Zdjęła z głowy słomiany, prosty kapelusz, składała w niego kwiaty. Głowę jej odkrytą złociło słońce, rzeźbiąc wypukle każdą linję. Była to głowa i twarz tak idealnie piękna, że Stankarowi się zdało, iż chyba takie po świecie chodzić nie mogą żywe. Że to jest uosobienie lata, pogodnego nieba i wiejskiej poezji.
— Boginka! — szepnął.