Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To znowu, gdy w lesie rozpalili ognisko — rzekła Tola lekceważąco:
— Co to wart taki ogień. Żeby to podpalić wrzosy i zrobić pożar preryj!
I podpalili, niewiele myśląc, i zapuścili w las rzetelny pożar, i omal się sami nie upiekli. Ledwie pan Kazimierz z koniuchami i leśną służbą zdołali ogień ugasić.
Przerażona Brzezicka przybyła na miejsce wypadku, pewna, że to syn był winien i jęła go karcić, a przepraszać Łużyckiego.
Ale Tola ujęła się energicznie za swój pomysł.
— To nie Michaś, to ja — wołała uszczęśliwiona z rezultatu.
A Łużycki zmęczony, czarny od dymu, śmiał się.
— To zuch dziewczyna! — rzekł.
— Bój się pan Boga! — wołała Brzezicka. — Jak ją pan za to będzie chwalić, podpali panu dom którego dnia!
— Nie, bo się przestraszyła, choć się nie przyznaje. Niech będzie kozak — lubię takie.
Brzezicka była okropnie zgorszona. Zabrała Michasia i trzymała go w domu cały tydzień. Ale po tygodniu chłopak się wykradł i dalej broił z Tolą — była to przyjaźń na śmierć i życie.
Chciała go zabrać znowu i ukarać, ale wdała się w to kuzynka Kocia.
— Moja droga, daj pokój! Może tak Bóg rządzi. Dzieci do siebie przylgną — a potem to się i pobiorą!