Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szczekanie to, które wyprowadzało z cierpliwości borsuki i lisy, że z nor się przed niem wynosiły, poruszyło też pana Kazimierza.
— Będziesz cicho, piszczałko — krzyknął.
Pies przyczaił się i umilkł na sekundę, ale że mądra Mrówka poszła, mrucząc i węsząc ku drzwiom, i on za nią podreptał, kolebiąc się na swych krzywych łapach, nos w szparę wetknął i na nowo alarm podniósł.
Dźwina także podniosła głowę i zbyt wielka dama, by krzyczeć, patrzała tylko ku drzwiom, powoli poruszając ogonem i dając przez to znać, że czuje kogoś znajomego, gdy taksy bez względu na to, kto szedł, protestowały energicznie przeciwko przerwaniu im snu, a panu czytania.
Teraz już i pan Kazimierz słyszał, że ktoś się zbliżał i poznał ciężki krok towarzysza. Odłożył gazetę i zrobił ruch, jakby do harapa, który wisiał na poręczy fotelu, dobrze snać znany taksom, bo w tej chwili szmyrgnęły pod kanapę, zaszyły się bezpiecznie, i wytknąwszy tylko dwa nosy czarne i lśniące jak trufle, dalej ciągnęły swój przeraźliwy duet.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— A co tam, Florjanie? — spytał pan Kazimierz.
Drzwi się otworzyły, wszedł Florjan, na bok się usunął przed żoną, która coś niosła dużego na ręku, a twarz miała od łez czerwoną.
— Proszę pana, nieszczęście się stało, pan Stanisław umarł! — rzekł głucho Florjan.