Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mąż ją gwałtem zabrał do siebie, i teraz więzi, ogłosiwszy za warjatkę. Pisałam do jej stryja o ratunek, ale myślę, że to już będzie zapóźno.
— To bardzo smutne. Romku, czy on ma prawo tak czynić? Nie może kto za nią się ująć?
— Nie babciu. Między małżeństwem trudno! Ona powinna skargę podać, zażądać separacji — ale i w takim razie sprawa bardzo rozwlekła i niepewna.
Staruszka umilkła, patrząc w obraz święty, wiszący nad łóżkiem.
— Jeśli Bóg da — ja ją poratuję! — wyszeptała.
Zapadła wyczerpana w półsen, półodrętwienie, uczyniła się cisza. Hrabia Roman pochylił się nad nią, zawołał dozorczyni — Zarębianka się usunęła.
— Pani raczy na mnie chwilę zaczekać — szepnął do niej hrabia.
Zaczekała w salonie, przygnębiona pustką i smutkiem tych magnackich apartamentów. Hrabia wszedł cicho — dywany głuszyły kroki.
— W tej chwili wystawię pani czek na przeznaczoną przez babkę sumę! — rzekł.
— Godnym pan hrabia jest jej spadkobiercą. Potrzebujący nie uczują materjalnie straty tej świętej!
— Tak. Zabezpieczę byt ich i nic się pod tym względem nie zmieni. Co do pani Stankarowej — będzie tu u mnie jutro nadleśny z Orlina — jej znajomy. Przez niego będzie można zawiadomić jej rodzinę.