Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie zrobiłam żadnego skandalu. Powiedziałeś wtedy: „albo zrobisz co każę, albo idź do stu djabłów!“ Więc poszłam!
— Radzę ci nie przypominać przeszłości, żebym w złość nie wpadł, i wtedy źle będzie z tobą, jeśli mą opiekę cofnę! Tymczasem szkoda mi dziecka, i zrobię koniec tej maskaradzie. Do czegoś ty podobna, z kim tu siedzisz! Służysz u tych chłopów! Słowo daję — trzeba być skończoną warjatką, żeby coś podobnego urządzać.
— Nie służę! Pracuję razem z niemi — dobrze mi tutaj. Zostaw mnie. Poco ja ci potrzebnam? Dziecko zdrowe, a mnie tak spokojnie bez ludzi. Daj mi paszport, a nigdy ci w drogę nie wejdę. Nie wytrzymam wśród ludzi w mieście.
Podniosła nań oczy, ale ujrzała, że prosi na próżno.
— Dawno tu u ciebie był Brzezicki? — spytał z błyskiem gniewu w oczach.
— Brzezicki? Jaki? Michał? — zdziwiła się.
— Nie udawaj. Wiem wszystko. Przeszkodziłem wam moim powrotem. Uciekłaś, żeby swobodnie tu z nim romansować. Ten osioł się zdradził. Nie zawracaj mi głowy sielankowemi bajkami. Zaraz mi się spakujesz i pojedziesz ze mną do Warszawy!
Tola nie rzekła słowa. Twarz jej się skurczyła, oczy nabrały odblasku stali.
Wzięła dziecko za rękę i poszła ku domowi. Stankar pożałował swego wybuchu, był pewny że cisnął jej