Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakiś przechodzień spojrzał na nią, ocenił — i stanął.
— Czy pani się zbłąkała? Może przeprowadzić! — rzekł.
Jak spłoszone dzikie zwierzę poskoczyła naprzód, zbudzona brutalnie z chwili marzenia. I w jednej chwili wrócił jej lęk ludzi, wstręt do ulicy i tłumu. Biegła prawie, śmiertelnie wystraszona, bo czuła instynktem, że jest ścigana przez rozpustnego próżniaka, któremu wpadła w oko.
Dogonił ją i usłyszała cyniczny głos:
— Bardzo widocznie pani śpieszno. Po nocy takim pięknym panienkom nie godzi się chodzić bez towarzystwa i opieki. Dokąd pani idzie? Czy ktoś czeka i wygląda, czy wracamy już?
Nie odpowiadając, skręciła w boczną ulicę, zapominając poco wyszła, czego szuka, leciała naoślep, byle uciec. Ale napastnik nie ustępował, słyszała jego kroki i pogwizdywanie operetkowej aryjki.
Po dobrym obiedzie wyszedł snać bez celu, na spacer, i ściganie spokojnej kobiety założył sobie jako uprzyjemnienie wieczoru.
Ulice były prawie puste, a Stankarowa w swem przerażeniu zamiast kierować się ku ludniejszym, skręcała w coraz samotniejsze. Wreszcie naprawdę straciła pojęcie, gdzie się znajduje. Nagle z narożnego szynku o dziesięć kroków przed nią wyszła na ulicę gromadka pijanych wyrobników, śmiejąc się i pokrzykując. Wtedy, zewsząd otoczona, stanęła, tuląc się do ściany. Napast-