Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Daj pieniędzy, to sama przyniosę. Wiesz przecie, że służąca odeszła w zeszłym tygodniu.
— To się jej nie dziwię, a zazdroszczę, że się z tej nory wyzwoliła.
Kobieta podniosła głowę, popatrzała na niego, i roześmiała się.
Było to coś tak niesłychanego, śmiech na jej ustach, że on się stropił.
— Cóż to znowu. Zwarjowałaś. Czego się śmiéjesz!
— Narzekałeś, żem zawsze skrzywiona, więc się śmieję! Powinieneś być rad — odparła, wstając.
— To są żarty, godne ciebie! Dlaczegóż dotychczas nie postarałaś się o drugą służącą.
— Dla dwóch kardynalnych racyj. Po pierwsze, że nie chcę mieć świadka scen, które tu się dzieją, i być pośmiewiskiem całej kamienicy, po drugie, że poprzednia nigdy nie dostawała zasług w porę — i na ciągłe upokorzenie z tego powodu nie chcę się narażać powtórnie.
— Jak sobie chcesz. Służ tedy sama, hrabino! Takiś olbrzymi wniosła posag!
Teraz on się roześmiał i, dobywszy z kieszeni garść miedzi i srebra, rzucił na stolik.
— Przynieś sześć butelek piwa — rozkazał, wychodząc.
Stankarowa zaczęła usypiać dziecko. Nie była to łatwa sprawa. Dziewczynka protestowała ile sił i mocy. Była to stworzenie uparte i grymaśne, nieprzystępne żadnej prośbie ni groźbie, gdy się raz zbuntowało.