Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie dajesz! Czegóż wreszcie chcesz ode mnie, com ci zawiniła, w czem ci dokuczam? Widujesz mnie tylko wtedy, gdy sam chcesz, nie słyszałeś dotąd słowa skargi lub wyrzutu.
— To się skarż, wyrzucaj, mów! Albo ci bronię! Nawet ciekawy jestem, co ty możesz mieć do mnie za pretensje.
— A jakichże mieć nie mogę? Coś ty mi dał?
— Dałem ci moją swobodę i wolność. Coś ty z tego zrobiła, co ja mam wzamian. Tę przeklętą, brudną budę, to wściekłe, wrzeszczące dziecko i twoją wiecznie skrzywioną twarz. Ze zgrozą myślę, że do tego domu muszę iść!
— Gorsza zgroza z tego domu nigdy nie wychodzić, jak ja. Buda jest przeklęta i brudna, bo w niej mieszka niedostatek, dziecko jest płaczące, bo chore ze złego odżywiania i powietrza, a ja mam twarz jak to otoczenie, życie i ściany, wśród których lata mi płyną. Słońce tu nie bywa!
Ale to mieszkanie, dziecko i byt — tyś mi stworzył — i tak wygląda szczęście i raj, o którym mi opowiadałeś kiedyś — tam — w Ługach. A ja temu co winna? Wrócić tam nie mogę, iść nie mam gdzie, uwolnić ciebie od siebie, jak? Tylko śmiercią!
W tej chwili dziecko płakać zaczęło. Kobieta weszła do sypialni, pochyliła się nad łóżeczkiem i gorącą, suchą dłoń położyła na główce.
Była tak znękana i zobojętniała na wszystko, że nawet słowa ni pieszczoty nie znalazła dla dziecka,