Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maric od księgi rachunkowej oczu nie podnosił.
— Nie mam czasu do dwóch obowiązków. Samaś to mówiła, odbierając mi magazyn!... Teraz ja z kantoru nie wyjdę. Reparuj sama maszyny!
To była jego zemsta.
Maricowa z furją przyskoczyła do niego.
— Na mojej mące ileś zebrał pieniędzy? — krzyknęła.
— A ty na moim żołądku ile skarbonek napełniłaś? — odciął się Maric.
— Dobrze, siedź! Dam sobie radę bez ciebie! — zawołała, trzaskając drzwiami.
Ruszyła znowu do młyna, aby posłać do miasta po technika, gdy ją doleciał ze środka głos Piotrusia, komenderujący:
— Albuk! Wał ten podnieść trzeba i ze dwa tryby przesunąć. Biegnij po ślusarzy!
— Bój się Boga! Do reszty popsujesz! — upominała, ręce łamiąc.
Piotruś wyjrzał do niej z za pytlów.
— Jakto? Toć przecie umiem swoją rzecz! Niech ciocia będzie spokojna! Za godzinę ruszymy!
Maricowa spędziła tę godzinę na miejscu, przyglądając się z zajęciem.
Piotruś zyskał wiele w jej oczach.
Gdy wreszcie zeszedł na dół, umorusany i zmęczony, a krzyknął: „Puszczaj wodę na koło!“, i gdy wszystko