Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wolę to, niżby cię miał ograbiać z pieniędzy! A jeśli przepadł!... Nie, nie, znajdzie się, da Bóg!
Nogi pod nią drżały ze strachu. Tegoby tylko brakło! Ludzie roztrąbią, że to oni winni śmierci chłopca, a w handlu to dosyć, żeby połowa klientów odpadła. Głupi ludzie! Nienawidzi ich; żeby nie ten młyn, robiłaby wedle swego widzimisię i drwiłaby z ich sądów; ale młyn to opinja, musi się z nią rachować. Józef pierwszy lament podniesie, pójdzie to po całym uniwersytecie, rozpełznie się po całem mieście i bywaj zdrów! Przeklęty chłopiec! Niechby sobie żył. Oto zmora! W nocy nie da zasnąć spokojnie.
Rozdrażniona wróciła do domu i śnił jej się całą noc Piotruś w trumnie, nad którą stał Maltas i, zamiast ziemi, rzucał w nią gliniane skarbonki z dukatami. Maricowa obudziła się w potach i zaraz posłała po Józefa. Goniec wrócił z niczem — u profesorowej nie widziano Józefa od wieczora.
Gdyby kto rzekł pani Joannie, że uszczęśliwioną będzie z widoku Piotrusia, nazwałaby to warjacją; a jednak stało się tak. Odetchnęła z lubością na widok dorożki, która popołudniu przywiozła jej w dom urwisa.
— Trzeba nie mieć sumienia, żeby wyprawiać takie głupstwa! — rzekła mu tylko, a Józefa uścisnęła pierwszy raz w życiu.
— Ciociu! Obiecał mi pracować, oszczędzać, starać się, ile sił. Proszę mu dać zajęcie i zapomnieć, co minęło.