Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I ja się dziwię, ale ci Manichejczycy czasem bywają rozsądni! Zabrali, com posiadał, a mnie w areszcie karmić nie zechcieli!
— Zapewne odesłałeś ich do mnie, niegodziwcze?
— Broń Boże! Mówiłem, że ciocia nie zechce im zapłacić; ale czy oni w to uwierzą!
Pokręcił z powątpiewaniem głową i wyjąwszy papieros, zapalił go.
— Wstydzie rodziny! Pasorzycie! Urwisie!
Piotruś skrzywił się i przerwał:
— Ja to już napamięć wiem! Poco ciocia tak się tem podnieca? Ja się nigdy nie tłumaczę, ani zaprzeczam! Dawno się z ciotką zgodziłem, że powinienem się zabić. Uczynię to i będzie raz koniec!
Zawrócił się na pięcie i skierował ku drzwiom.
— Gdzie mieszka Józef? Muszę go pożegnać — przemówił od progu grobowym głosem.
— Na takie głupstwa nie zwykłam odpowiadać — odparła Maricowa, zatrzaskując drzwi.
Starała się o nim więcej nie myśleć. Poszedł — tem ci lepiej. Zielsko nie ginie!
Nazajutrz wydała sąd na męża. Maric stracił bezpowrotnie posadę magazyniera i zaufanie żony.
Stary zniósł to napozór spokojnie, nie było między nimi żadnych wyjaśnień, tylko uśmiechał się złośliwy, obmyślając zemstę. Nie mógł darować żonie usunięcia od potocznych dochodzików.