Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż to? Czegoś tutaj? — zagadnęła ostro.
— Może wyjdziemy, cioteczko? Proszę mi dać parasol. Osłonię ciocię, bo deszcz pada... Ciocia wydaje mi się trochę podniecona! Nic to!... Świeże powietrze orzeźwi.
Skoczyła ku niemu.
— Ty śmiesz mi dowodzić, żem pijana może!
— Ależ nie pijana! Cóż znowu! Trochę wzburzenia. Do trunków potrzebna wprawa. Cioteczka dawniej nie używała. Cieszy mnie, że się pogodziła z knajpą przecie. Będzie dla nas wyrozumialszą.
Przeklęty chłopiec! Zda się słodki jak miód, pełen uszanowania, przejęcia, a drwi w żywe oczy! Oho, zna ona jego! Ale temu językowi nawet ona nie podoła. Musi udawać, że bierze za dobrą monetę, ale go przepędzi. O, odpokutuje łotr swe żarciki!
— Pójdźmy! — rzekła krótko.
Na ulicy musiała przyjąć jego ramię i hamować dalej oburzenie.
Milczała, układając w myśli tyradę — dla męża jedną, dla tego utrapieńca drugą.
Deszcz i błoto potęgowały jej zły humor.
Pomimo przedstawień Piotrusia, nie chciała wsiąść do dorożki; sprawiało jej to złośliwą radość, że jego eleganckie obuwie pójdzie wniwecz.
Po długiej wędrówce ujrzeli młyn nareszcie.
Pani Joanna odetchnęła, przestępując próg.