Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sama sprawdzając, notując, oszołomiona tą gmatwaniną pozycyj, towarów, cen, liczb.
Płakała po całych nocach, zmęczona trudem, za który odbierała stałą naganę.
Maricowie trzymali się zasady, że pochwała demoralizuje tylko.
Z powodu pomnożonych obowiązków wstawano o godzinę wcześniej, zabierano się do spoczynku godzinę później; starzy mniej to odczuwali, ale sierota schła i więdła w oczach.
Uciekłaby z tego piekła, ale miała za sobą ciężką szkołę głodu i chłodu, a w mieście, skąd przybyła — tylko drugą ciotkę, oddaną dewocji.
W ten sposób upłynął miesiąc — i znowu okazał się niedobór w magazynie, nieznaczny wprawdzie, ale bolesny.
— Szczury! — spokojnie wytłumaczył Maric.
— Nieprawda! Ktoś cię okrada! — wołała żona.
Nie było jednak czasu do dalszego sporu, po pod gankiem stał już apoplektycznie spasiony siwek, zaprzężony do zielonej karjolki, i wielki czas był wyruszać na niedzielne nabożeństwo.
Małżonkowie jeździli zwykle razem, a po nabożeństwie odwiedzali krewnych, lub załatwiali sprawunki. Potem schodzili się w zajeździe i odjeżdżali do domu.
Teraz, przy nowych zajęciach, mogli się tylko oddalać z domu pojedyńczo.