Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tamto. Ha, już niczego mocno odczuć nie mogę. Niema mojej młodości! Teraz, dojrzały już, wiem, żem źle postąpił. Zdradziła mnie pani, odeszła, podeptała... trzeba było darować. Tak... alboż ja mogę coś innego czuć dla pani, niż...
Zająknął się, powstrzymany jej ruchem.
— Nie ubliżam pani, ani kłamię. Wiem, że nas wszystko dzieli, żeśmy straceni dla siebie. Wiem, że byłem dla pani przelotnem wrażeniem tylko. A jednak nie wstydzę się, ani lękam powiedzieć pani tego słowa. To kochanie było we mnie szczytem człowieczego ideału. Jest moją największą chwałą.
Rozpromieniały mu oczy, zawsze smutne — wypiękniały rysy.
Słuchała wzruszona. To wyznanie było triumfem, było niespodzianem wrażeniem.
Pepi żyła tylko wrażeniami. Lubiła zresztą i dawniej kult chłopaka; zabawiało ją to wtedy tak przyjemnie czas jakiś.
Zachowała dla niego w sercu pamięć i sympatję — chwilami czyniło to złudzenie uczucia. Teraz dała się unieść temu wrażeniu.
— Pamięta pani tor łyżwiarski, nasze piosenki i teatr? Pamięta pani? — szepnął rozmarzony, uśmiechnięty.
— Pamiętam! I skrzypki pana i nasze spacery i rozmowy i czytania. Często wspominam!