Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z dołeczkami na twarzy, była obrazem szczęścia i zadowolenia z losu.
Z za jej pleców wyglądała rozpromieniona twarz Michała.
Pan doktór (tak stało na blasze u drzwi) porwał w objęcia przyjaciela.
— A witajże, witaj! Trudno cię zdobyć, zato nie łatwo uwolnię!
Józef złożył życzenia pani domu, i eskortowany przez małżonków, znalazł się w saloniku. Towarzystwo było dobrze znajome, osób kilkanaście, rozbawionych i swobodnych.
Zaczął się witać, przyjemnie rozgrzany sympatją, którą u każdego spotkał.
Doszedłszy do kanapy, uczuł dziwny niepokój. Obok radczyni siedziała profesorowa.
— A, witam pana, witam! — zawołała serdecznie. — Ładnie to zapominać przyjaciół!
Pocałował jej rękę. Dziwnie mu ciepło było, lekko w sercu.
— Nie zapomnę nigdy dobroci pani! — rzekł szczerze.
— A gdzież twoja żona? Nie raczyła! — rzekła radczyni, witając go czule.
— Kazała złożyć swoje uszanowanie i życzenia. Została u dziadka trochę niezdrowa.