Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ej... daj pokój czytaniu! Pogawędź z nami!
Zaczęło się tedy dalej biadanie na służbę, gospodarskie szczegóły, drobne wypadki dnia, ploteczki o znajomych.
Gdy zegar wybił dziesiątą, kobiety złożyły robotę. Ciotka powiedziała dobranoc i odeszła, po chwili i Liza zabrała się do spoczynku.
Józef pozostał sam i siedział, patrząc bezmyślnie w światło. Był tak znękany, że już i czytać nie miał ochoty.
Parę razy zajrzał służący, czatujący na zgaszenie światła w tym domu punktualnym jak maszyna, a wreszcie z sypialni rozległ się głos Lizy:
— Józiu, pora spać! Czy ci nie dość było dnia?
Młody człowiek zgasił papierosa, przesunął ręką po czole.
Zapewne... dosyć mu było dnia. Aż nadto!
Takich dni zebrało się już półtora roku i po brzegi, zda się, pełna była czara goryczy. Takim był port, o którym niegdyś marzył, takim spokój, który mu miał stać za szczęście.
Nazajutrz, po nabożeństwie, odwiedzili Maltasa. Józef zabawił chwilę tylko.
Dziś były imieniny pani Michałowej, obiecał się krewnemu.
— Może i ty ze mną pójdziesz? — spytał żony.
— Zostawże mi ją na chwilę! — zaprotestował Mal-