Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziesięć funtów mięsa, siedem jaj, funt masła! Bój się Boga, to rozbój! Mnie oszukać nie potrafisz! Ukradłaś połowę. Sztufada była sucha i twarda, do leguminy dosyć trzy jaja! Co to? Myślisz, że się nie znam?
Pani Joanna westchnęła głęboko.
— Za naszego gospodarstwa nie bywało stagnacji. Ale też inny był porządek wszędzie. Mój Boże, nie daj mi dożyć końca!
Józef odłożył gazetę, wstał i począł chodzić po pokoju.
Poza kręgiem światła od wiszącej lampy było ciemno i ponuro. Sprzęty były ustawione symetrycznie, okna pozamykane, dalsze pokoje puste i głuche.
Dom ten, w którym się nigdy nie śmiano, nie śpiewano, nie grano, miał wytłoczone na sobie piętno więzienia, grobu.
Przybrał charakter ludzi, co w nim życie spędzili, przygniatał piersi, ziębił duszę.
Młody człowiek przystanął wreszcie u okna i do szyby przyłożył czoło. Za tą szybą był świat, noc cudna jak marzenie, tylko już nie dla niego.
Ruina, ruina, ruina! — odezwało się w nim szyderskiem echem.
Pani Liza monitowała zkolei służącą:
— Takiej bielizny ja nie przyjmuję! Daję dosyć mydła, sody i krochmalu. Do czego podobne te koszule pana!