Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Józef cofnął się od okna z westchnieniem.
Powitali się serdecznie.
— Co słychać? — spytał Piotruś, zapalając papierosa i siadając na brzegu biurka.
— Zawsze źle! — odparł Józef markotnie. — Ceny mąki spadają codziennie, zboże pokontraktowane drogo. Będziemy mieli gruby deficyt.
— Pospieszyłeś z kupnem. Strzeliłeś bąka.
— Tak, za naukę się płaci. Co robić! Jeżeli nie będzie wydatków nadspodziewanych, wytrzymam ten rok. Moje pięć tysięcy pokryją deficyt.
— A dalej?
— Ha, stagnacja musi się skończyć. Przez trzy lata jednak musimy się wyrzec nadziei zysków! Konkurencja dużo też kosztuje. Ciężki rok!
Oparł głowę na ręku i machinalnie kreślił na bibule cyfry. Cyfry od półtora roku wypełniały jego życie.
Mówił spokojnie, zmęczonym, apatycznym tonem. Zapewne sto razy wynik ten powtarzał w myśli.
— Niespodzianek być nie powinno! — rzekł pocieszająco Piotruś. — Maszyny w dobrym stanie, upustów i koła pilnuję jak ognia. At, nie trap się zbytnio! Jeden dobry rok powetuje zły. Nie zrobisz zaś wedle rady Maltasa?
— Co? Zerwać zbożowe kontrakty? Nie, nigdy! Nie stracę honoru!