Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stękać głucho. Na to wsunął się Józef. Przeczuł w swojej delikatności, że ją zająć trzeba, ocucić.
— Wysłałem depeszę, ciociu, — rzekł — i przyszedłem się zapytać, czy zawiadomić sierotę.
Użył najskuteczniejszego sposobu. Pani Joanna ocknęła się, spojrzała po dawnemu.
— Sierotę? Przyczynę jego śmierci? Za nic! Ona dla nas nie istnieje.
— Jak ciocia każe — odparł.
Orzeźwiło ją to słowo. Było echem władzy. Wstała, otarła twarz i wyszła.
Dom cały pełen był obcych ludzi i nieporządku.
Piotruś w salonie opróżnionym ustawił katafalk i już wśród świec i krzewów leżał Maric sztywny, woskowo-żółty, z podwiązaną brodą i złożonemi rękami, tak niepodobny do siebie w odzieży czarnej i nowej, w pozycji uroczystej, że służba z młyna stawała zdumiona, szeroko roztwierając oczy i zapominając pacierza.
Zresztą dom cały był do siebie niepodobny, zburzony, zabłocony, wyziębły.
Stary lokaj chodził z pokoju do pokoju, jak widmo, wytrącony też z dwudziestoletniej tradycji cichości i porządku, nic nie robiąc, tylko patrząc na posadzki brudne, na sprzęty z miejsca ruszone i wzdychając z jękiem.