Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jesień przyszła: chłody, deszcze, niebo ołowiane. Skończyły się wycieczki i zabawy, wieczory stawały się dłuższe.
Pewnej niedzieli zdziwił się Józef, że go brat nie odwiedził. Nie wiedział, co ze swym dniem robić. Zwykle wałęsali się razem.
Poszedł tedy do Maltasów.
Dawniej, gdy szczęśliwy był, życzliwość starego, uczucie panny były mu wstrętnemi; teraz, z pustem sercem i duszą chłodną, rad tam bywał, czując niejako ulgę w przyjemności, jaką im sprawiał.
Człowiek zły, gdy go spotka zawód, mści się całe życie na innych; człowiek dobry, przez pamięć własnego bólu, bywa dla innych delikatnym — a Józef złym nie był.
Przytem blada panna Maltas była tak cicha, łagodna, tak rada, gdy mu usłużyć mogła, tak delikatna! Powoli nawykał do niej, do jej brzydoty, chudości, grubego tonu mowy; a ona ośmieliła się nieco, pozwalała sobie patrzeć na niego z zachwytem, podawać mu rękę zimną jak lód, uśmiechać się radośnie na jego widok.
Nieznacznie tworzyła się między nimi zażyłość — i Józef uważał ją prawie jak krewną.
Poszedł tedy w ową niedzielę na obiad i pozostał na gawędce.
Maltas zadrzemał po kawie, a młodzi rozmawiali o rzeczach potocznych, podtrzymując ogień na kominku.