Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję pani! A jam tak rozstanie odcierpiał, jak ciężką chorobę.
— Przywiózł pan brata?
— Tak. — I zaczął opowiadać niektóre komiczne epizody wyprawy.
Śmiała się szczerze.
— Przyprowadź go nam pan!
— Dziękuję! Nie omieszkam, bo chłopak musi mieć czasami rozrywkę. Jak wiadomo, młyn ciotki nie jest miejscem nawet znośnem dla młodego. A on skazany na żywot tam.
— A pan?
— Ja go nie chcę. Cóżbym robił? Na mnie adwokatura czeka. Zresztą, bylebym kursy skończył... uczynię z sobą, co będzie żądała moja wybrana.
Umilkli na chwilę. Wyznanie ostateczne stanęło między nimi... On jeszcze rzec nie śmiał — ona się lękała, że urok pryśnie...
Pierwsza też rozmowę podjęła o teatrze.
Ach, ten teatr! Długo, bardzo długo, bo aż przez życie całe pamiętał Józef ów wieczór ze wszystkiemi szczegółami.
Zwijał się od samego południa, jak w ukropie. Sprzedaż biletów, układ widowiska, umieszczenie muzyki, rachunki, oświetlenie sali, pretensje każdego aktora, rekwizyta, nieporozumienia — wszystko spoczywało na jego głowie.