Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech mi pan da przewodnika! Pójdę go szukać. Musimy dzisiaj wyjechać.
— Służę panu! Mina, idź-no z panem! Gdzie można o tej porze znaleźć pana Piotra, spytaj się po drodze u Tyrolek.
— Wiem już, wiem. Ale to do północy będzie roboty — odparła kelnerka.
— Moje uszanowanie! — mruknął Józef rozdrażniony do ostateczności.
Losy jednak okazały się dla niego dosyć łaskawe. W jednym domu był przed godziną, w drugim tylko co wyszedł, w trzecim go przydybali. Józef wywołał go do sieni i ze złości milczał, pokazując godzinę na zegarku.
— No, to i co? — odparł Piotruś swobodnie. — Byłbym jeszcze w porę. Zostało tylko dwie do pożegnania.
— Te raczysz zostawić na drugi raz. Zabieram cię do zajazdu i nie uwolnię więcej.
— Myślałby kto, że pierwszy raz jedziesz koleją żelazną. Taka gorączka! Tak ci pilno do kogoś wracać, a nie masz serca dla mnie, co tyle muszę pożegnać! — westchnął.
— Właśnie, że tyle, to mnie bynajmniej nie wzrusza.
— Spróbowałbyś, co to znaczy, tobyś dopiero mój trud ocenił. Ale ty jesteś taki... delikatny. Co godzina po łyżeczce. Co ty wiedzieć możesz, com ja się dzisiaj napracował! Ach!