Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Potem wstał, bo myślał, że lada chwila wyjdzie szanowny dezerter ciotki Joanny; ale zamiast tego rozległ się drugi śpiew — duet tym razem, — w którym produkujący się czynili, co mogli, aby śpiewać każde co innego.
Malédiction! — mruknął, starając się słuchać jak najmniej.
Służąca przebiegała, zatrzymał ją.
— No, cóż? Oznajmiła mnie panna?
— Jeszcze nie. Zaczęli drugi kawałek. Zaraz.
I znikła.
Józef uzbroił się w cierpliwość i czekał.
Po śpiewie i oklaskach zapanowała wrzawa; jakieś prośby, potem cisza, w której się rozległ głos Piotrusia, deklamującego z należytym patosem pieśń o dzwonie Szyllera.
— Bagatela! — mruknął Józef. — Będzie tej piły na dobry kwadrans. A, niegodziwiec! Co on potem jeszcze wymyśli? Słowo daję, na zakończenie zjawię się w salonie bez meldunku.
Znowu czekał tymczasem, machinalnie podpowiadając w myśli. Położenie jego w sieni na futrach, stawało się śmieszne.
Krew mu biła do twarzy z przykrości. Szczęściem, dzwon został nareszcie odlany i ochrzczony. Józef znowu wstał, gotów do szturmu na brata.
Wtem drzwi od salonu się rozwarły i wbiegła młoda