Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo dobrze. Ureguluję to jutro! Tymczasem może mi pan wskazać jego kwaterę?
— Mieszkał u mnie pół roku, póki mogłem borgować; wyczerpał mnie, potem przeniósł się pod Łabędzia, potem gdzieś zniknął. Ach, panie, co to za człowiek! Powiadam szczerze: wypompował mnie! No, i co pan chce? Mam słabość do niego... nie mogę nawet się gniewać.
Józef spojrzał po nim i pomyślał, że jegomość gospodarz wcale na wypompowanego nie wyglądał, ale uwierzył na słowo.
— A teraz gdzie go znajdę? — spytał.
— U wdowy Kraft, tej, co to ma trzy córki. Bogata... ma dwie emerytury po dwóch mężach.
— Ileż ona lat ma, na Boga?
— Ano ze sześćdziesiąt. Bo to pierwszy stary był, a drugiego zarżnęli, gdy pieniądze wiózł. Za to też jej płacą... osobno... a jakże! Ma domek własny... każdy panu wskaże... nad wałem starym.
— Dziękuję, trafię!
— Coś prawią, że pan Piotr żeni się z którąś — mówił gadatliwy gospodarz, odprowadzając gościa do drzwi. — Nawet go sam onegdaj o to pytałem, bo możeby posag wziął.
— No i cóż odpowiedział?
— Śmiał się... Taki złoty chłopak! „Poradź mi, gospodarzu“, powiada, „ale pamiętaj, że jednej na