Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wzdychała, patrząc w jego mizerną, schorowaną twarz, na której wyrzeźbił się rys poważnej, surowej stałości i woli, obok dziwnie łagodnego uśmiechu milczących ust; wzdychała na widok łacińskich liter czytanej książki; a ilekroć przerzucał kartkę, wzdychała na blask djamentu w obcym pierścionku na palcu swego chłopaka.
Ach, nie był to już chłopak!
Tu panna Dorota, zamiast westchnienia, wydała z siebie prawie jęk, tak przejmujący, że Wentzel drgnął nerwowo i podniósł wzrok na nią.
— Co to ciociu? — zagadnął.
— Nic, nic. Tak sobie. Myślałam, że ty bardzo źle robisz, zwlekając swój wyjazd do Włoch. Mizerniejesz w oczach i kaszel nie ustaje.
— Za tydzień wyjedziemy — odparł — jeśli już kto wierzy, że mi trzeba Włoch, by wyzdrowieć.
— Wszyscy to mówią. Doktor Voss...
— Niech mi go ciocia nie wspomina. Staje mi w pamięci scena wyjmowania kuli! Co ten rzeźnik wyprawiał ze mną! Brrr!
— A jednak wydobył. Wierz mi, on ma rację: jedź jutro do Włoch.
— Jutro, jakem to cioci już dawno oznajmił, jadę do narzeczonej. Przez tydzień, który mi pozostaje do ślubu, nie mogę odbyć klimatycznej kuracji.
— Ślub można odłożyć. Twoje zdrowie ważniejsze.
Wentzel podniósł oczy i popatrzył na mówiącą, jak na obłąkaną, potem zmarszczył surowo brwi.
— Czy ciocia była dziś w kościele? — spytał.
— A jakże. Podczas karnawału słucham codzień nabożeństwa. Ludzie tyle grzeszą!