Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Możem niedyskretny? — wtrącił z uśmiechem.
Dziewczyna pokraśniała jak malina i poskoczyła naprzód. Musiała mieć na sumieniu karygodnego buziaka, marzenie narzeczonego.
— Pan jesteś dokuczliwy, nieznośny, samochwał, plotkarz i... nie cierpię pana! Mój ideał to hrabia Wentzel. Ten pewnie nie dostał nigdy harbuza...
— Ojej! Żeby mnie tyle tysięcy, ile on zjadł tego fruktu! — parsknął śmiechem Jan.
— Musiał trafić na osobę ze złym gustem.
— A nieszczególnym istotnie.
— To pan ją zna? Kto to taki? — zagadnęła ciekawie.
— A co mi pani da, jak powiem?
— Wcale nic. Niema za co. Hrabia sam mi się przyzna. Jakbym go widziała. Uśmiechnie się, pogładzi brodę... bardzo lubię mężczyzn z brodą... i powie, jak to było. On wcale nie fanfaron, jak inni.
— Pewnie, pewnie! Z harbuza niema co fanfaronować. Ale czemu go dotąd niema? Za pięć dni wesele.
— Można odłożyć — ozwała się Jadzia, mrugając Cesi.
— Jakto odłożyć? Naco? — zaperzył się Jan. — Znajdziemy innego drużbę.
— Ale naturalnie, że odłożymy — potwierdziła figlarka. — Wyprawa nie gotowa.
— Któżby tam czekał dla tych haftów i gałganów! Skończą potem.
— Bardzo proszę nie odzywać się tak lekko o moich haftach. Właśnie dla nich będziemy czekali. Zresztą ja hrabiemu dałam słowo, że bez niego nie odprawimy tej uroczystości.