Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na to trzeba osobnego natchnienia. Chyba mi Jaś dopomoże. Ja nie kryję swych pragnień, a mam ich trzy tylko.
— Tak mało?
— Jedno: bym mógł tu wrócić prędko.
— Jeszcze pan nie wyjechał — wtrąciła.
— Drugie: bym zastał panią tak dobrą, jak dziś żegnam, i trzecie: by mnie pan Głębocki nie zabił, nim mi pani...
— Groził panu? — spytała, brwi marszcząc.
— Tak i dotrzyma niezawodnie — odparł. — Szalony człowiek. Dałbym, co mam, żeby być na jego miejscu, a on mi zazdrości. Szalony!
Spuściła głowę i milczała. Strach ją ogarnął; znała mściwą naturę Adama, a groźbę słyszała także.
— Niechże pan się strzeże, panie hrabio. To okropne, ale Jan ma trochę racji. Pan Głębocki może się zapomnieć.
— Jeśli go pani kocha, to się uspokoi. Będzie szydził ze mnie i triumfował — rzekł gorzko.
— Niczyja miłość go nie ułagodzi, gdy sobie coś wyobrazi. I on broni swych praw... godny partner hrabiny Aurory.
— Ba, żeby miał tyle tylko co ona szans wygranej! — wybuchnął hrabia i urwał, bo w salonie rozległy się kroki i ostrzegawcze chrząkanie Jasia.
We drzwiach ukazała się pani Tekla niosąc oburącz grube in folio starodawne jak świat.
Miała minę proroczo natchnioną; księgę położyła na stole, dobyła okularów i zaczęła czytać:
— „Choroby mózgu i wynikające z tego rozrzedzenie, czyli obłęd“. Oto jest — przerwała, stukając palcem w oznaczone miejsce stronicy — siedemdziesiąt