Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, pani. Zbyt długo i tak zwlekałem. Lękam się okropnie pani, bo wiem, że mnie spotka znowu sromotna klęska.
— Można jej uniknąć milczeniem. Nie jestem zaczepnego charakteru.
— Niestety! Muszę sam iść do ataku. Panno Jadwigo, oszalałem za panią, kocham, jak student, pierwszą miłością, gotówem zginąć dla pani... Czy pani bardzo się za to gniewa?
— Gniew mój niewieleby tu pomógł. Dziwię się tylko panu: primo, że się tak łatwo zmieniasz, secundo, że możesz mówić mnie o miłości; nie dałam do tego żadnej zachęty...
— Ale pani wierzy, że kocham?
— Wierzę, że pan oszalał; to ściślejsze określenie.
— Jak pani chce; czy ja wiem, co się ze mną dzieje od kilku miesięcy! Obłęd, czy czary! To tylko wiem, że jeśli się pani nade mną nie ulituje, to sobie kulą rozsadzę serce, niech nie boli!
Było tyle prawdy w jego tonie, że Jadzia spojrzała nań przelotnie i przestała dysputować chłodno; zamyśliła się i zaczęła bardzo poważnie, ale łagodnie:
— A jakiejże odpowiedzi mógł się pan spodziewać od Polki, narzeczonej innego? Postaw się pan w roli pana Głębockiego. Jakbyś pan mnie uważał, żebym, słowem związana, litowała się nad kimś, co dla mnie szaleje? Takich szaleńców znalazłaby się spora ilość, a jabym musiała się nad każdym litować
— Nie żyliby oni na świecie, albo ja!
— A jednak pan Głębocki nie zabija i nawet nie pilnuje mnie, bo wierzy mi i szanuje. Czy pan chce, żebym straciła wiarę i szacunek uczciwego człowieka?