Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niemiec poszedł prosto do ręki babki, ucałował ją i wyrzekł powoli, z nadzwyczajnym wysiłkiem pamięci:
— Jestem na rozkazy babuni!
Staruszka aż podskoczyła z podziwu.
— Co? Jak? Kto ciebie nauczył po polsku? Fe, źle wymawiasz! No, no, ale powtórz.
— Co, hrabio? — wołał Jan — Umiesz po naszemu i torturujesz mnie tyle dni niemiecką mową... to kryminał!
— Nauczyłem się trochę — odparł Wentzel wesoło — żeby mieć prawo obywatelstwa w Marjampolu.
— Szpetnie mówisz, okropnie! — wyrzekła pani Tekla.
— Może babunia woli po francusku?
— Nie, nie! Gadaj, jak umiesz. Cóż robić!
Panna Jadwiga powitała tymczasem brata serdecznym uśmiechem, i uściskiem; na ukłon hrabiego odpowiedziała chłodnem pochyleniem głowy.
Ani wzruszenia, ani radości, ani nawet najmniejszego wrażenia.
Walenty podał im herbatę i zakąski — usiedli na końcu stołu.
— Zmizerniałeś, Jasiu — ozwała się panienka, bystro patrząc w szczere oczy chłopaka.
— Co? Zmizerniał? Czemu? Może chorowałeś? — wmieszała się żywo staruszka, spoglądając na wychowańca.
Biedny Jan pod ogniem tych krytycznych oczu spłonął rumieńcem jak panienka, wnurzył nos w filiżankę.
— Broń Boże! Byłem zdrów zupełnie. To podróż...
— Cóżeś robił cały tydzień w tem szwabskiem gnieździe? Można było zajechać do Chin. Miałam kogo posyłać! Jesteś i będziesz rozhukanym błaznem.