Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VIII.

Innym się wydał Poznań Wentzlowi! Za pierwszą bytnością zieleniły się łąki, złociły pola — teraz śnieg pokrył całą krainę, życie zamarło.
Pod Braniszczem zadymka ich opadła, poczta nie chciała jechać.
Hrabiego tymczasem, im dalej od Berlina, ogarniała coraz mocniejsza gorączka i niebywałe rozdraźnienie. Wpadł jak furjat na poczthaltera.
Był to ów, wedle Urbana, jedyny cywilizowany człowiek i rodowity Prusak.
Spitzbube, Schurke, Lump! — posypało się na niego z ust kompatrjoty, ku wielkiej uciesze Jana i służby pocztowej.
Znalazły się natychmiast konie i sanki, gdy wtem przybiegł żyd faktor.
— Wielmożna pani z Marjampola przysłała konie — oznajmił; — oni tu już jeżdżą od trzech dni.
— Oj, oj, — mruknął Jan. — To jej wcale humoru nie poprawi. Niech zajeżdżają.
Ruszyli lotną czwórką siwoszów, w noc, w zawieję, bez drogi. Urbana zostawiono, na pociechę poczthaltera.
— Zmarzniesz, hrabio — mówił Jan, patrząc z trwogą na miejskie palto Wentzla i jego malutką bobrową czapeczkę, wsadzoną z fantazją na prawe ucho!