Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie dał rady łozom gibkim, szuwarom nizkim i kobiecie.
Gdy wyczerpany legł, ona wypełzła z pod zwalonego dachu młyna, rozejrzała się i odetchnęła. Chata jeszcze stała, krzywa, pochylona ze zwichrzoną strzechą, ale stała. Łozy poczerniały, śnieg zrudział, na lód wystąpiła woda, zima była pokonana.
I zaraz noce stały się gwarne. Na te pustkowia od zachodu do wschodu słońca napływały z szumem, furkotem, wrzaskiem roje wędrownego ptactwa, opadały na nocleg, daleką drogą zmęczone, rozhoworem swoim niosąc otuchę, nadzieję wiosny.
Zrywały się o świtaniu i niosły dalej, dalej, hymn życia i każdy, słysząc w chmurach chrapliwe ich wołanie, oczy wznosił, gonił wzrokiem klucze i gromady i cieszył się.
Ptactwo bywało tak zmęczone i tak pewne pustkowia, że Łyska mógł je dusić. Ale gdy raz przyniósł dziką gęś jeszcze żywą, Pokotynka odebrała mu ją i chociaż radaby była skosztować mięsnej strawy, odpędzała psa i puściła ptaka na swobodę. Zerwał się i ukrył w łozach.
Pies patrzał na nią zdziwiony i urażony.
— Nie godzi się, Łysku. Biedne jest, chude, głodne jak my! Z wyrajów wraca, ledwie żywe! Niech leci, gniazdo ściele, niech je inni ludzie biją, nie my! Namby grzech był. Mamy co jeść.
Ogarnęła ją żałość i smutek. W chmurach wysoko, chrapliwie odzywały się żórawie.
— Hej, weselniki! — zawołała ku nim, płyńcie, wołajcie! Mój sokół w niewoli! Bym ja go choć posłyszeć mogła, jako was! By mi nad głową przele-