Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kowia, skąd nawet na zimą zwierz uchodzi, nie znajdując pożywienia i schroniska.
Pokotynkę trapił w tej chwili tylko strach po ścigu i myśl ukrycia. Teraz nie wystarczały jej Chlewce. Bała się, że ją Marek zdradzi, chcąc dostać dwadzieścia piąć rubli, że chłopi jeżdżąc zimą po siano, dym zobaczą, i odkryją jej schronienie. Nie lękała się więzienia, tylko, gdy ją uwiężą, wywiozą, jakże ją odszuka Szczepański, jakże dostanie papiery, i co on o niej pomyśli! Szła, szła, borykając się z wichurą, smagana kolącemi igłami lodu, zgięta pod ciężarem tłomoków, czasami błądziła, zapadała w trzęsawiska, i nie czuła swej nędzy, tylko uparte postanowienie żyć, nie dać się w niewolę, i czekać na niego, i ustrzedz psa i papiery, jak jej przykazał.
Dobrnęła do Brażek, dopłynęła do Chlewców, ale tam nie miała już sił ognia rozpalić, ani przełknąć kawałka chleba; nakarmiła tylko psa i legła jak drzewo na stęchłym szuwarze, w czarnej tej wilgotnej norze. We śnie jęczała z bólu członków, a rozbudziło ją uczucie dojmujące chłodu. To deszcz przez zmurszałą strzechę zalał ziemiankę — leżała w wodzie.
Zerwała się, dzwoniąc zębami. Chciała uciekać, szukać zaraz lepszego przytułku, ale gdy wyjrzała na świat, cofnęła się. Deszcz zmienił się w śnieżną zamieć, wicher tłukł się po łozach, wył i szalał.
— Nie sposób w taką porę iśc, ale i ludzie tu nie przyjdą.
Mogę spokojnie czas mały przebyć, odpocząć. Strach, jakem się zmachała. Żeby choć febry nie dostać! Oj, jak zimno!