Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chleb nie zamókł — ten bochen — może jedyny — na całą zimę.
Słyszała niekiedy przed sobą plusk wiosła rybaka i zalatywał ją dym fajki — tem się kierowała, wreszcie nic już nie słyszała, nie czuła — odezwała się:
— Hop! Żyjecie?
— Hop! — ozwało się głucho w tumanie.
— Nie błądzimy?
— Chyba nie. Gdzieście tu „het“ niedaleko, aby jak w gardło trafić, a nie na płot. Ot — sztuka.
— Pilnujcie dębu z ulem! Od niego „prość“ w lewo.
— Ale — dębu pilnuj! A wiatrak Żurański widziałaś?
— Nie!
— No — to zobaczysz! Jak dziś się nie potopimy — to widać i czort nas nie chce. Ot smoła — nie noc!
— A ot i dąb. Minęliście — zawołała. — Powracajcie.
Skręciła w lewo, w wązkie przejście wodne, szparę wśród łóz olszyny. Tam prąd był mniejszy, więc odetchnęła, przestała wiosłować, otarła pot.
Marek klnąc zawrócił i on przystanął.
— Oczy ty masz kocie. Licho cię nie weźmie! Uf — a tom się zmachał!
— Wracajcie. Jakoś dobiję się i sama. Nadto waszej dobroci — poprosiła.
— Nie — już na miejsce dopłynę. Najgorsze przebyte, nurt i wiry — po prościach bezpieczniej. Za niebym nocą nie wracał pod wodę. Odprowadzę