Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz co złapanych?
— Skąd? Chyba teraz pójdą!
— To na jutrzejsze imieniny panny Jasińskiej taki gwałt — rzekł dozorca ze zjadliwym uśmiechem. — Smaruje ich Bielak miodem, a utopiłby w łyżce wody.
Usiadł na ławce, obejrzał się.
— Aleś pan sobie wypucował obejście! Aź pachnie, tak czysto i aligancko. A jużci warzywa to będą na pokaz, tak się biorą. Zundel rzeźnik gada, że ma pan jałówkę dwumiesięczną, za którą dawał piętnaście rubli. Chyba, łże.
— Dawał ci? — spytał Szczepański Pokotynki.
— Jużci. Jeszcze na Zwiastowanie. Teraz nieboga schudła, bo obsadzona.
— Pokaż jąl Ja od zimy nawet do obory nie zaglądałem.
Pokotynka skoczyła na podwórze i przyprowadziła cielaka, pasąc go po drodze chlebem i głaszcząc. Szło zwierzę za nią jak pies, a było istotnie na pokaz utrzymane.
Prosto lanszaft! — zdecydował zachwycony dozorca, a gdy kobieta zabrała je z powrotem do obórki, rzekł:
— Jednakowoż osobliwość. Toć na żadnej służbie Pokotynka i miesiąca nie wytrwała. Albo ją wygonili, albo sama uciekła. Była ci i u nas dwa tygodnie, ale nie wytrzymała. A ot u pana się trzyma! Co ją pan płaci?
— Nic. Siedzi z ochoty.
Dozorca się roześmiał. Szczepański spojrzaj mu w oczy.
— Nikt jej tu w borze nie sponiewierał, ani się