Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Płomień ogniska był całem oświetleniem izby, a w głowie jej było jeszcze wiele śmiertelnych mroków i chorobliwych poczwar maligny.
Człowiek karmił psa — i ona poczuła głód.
— Oj — jeść trochę! — szepnęła.
Człowiek się obejrzał i zerwał. Nie rzekł nic, tylko się uśmiechnął, zbliżył się do niej i rękę położył na głowie.
— Może to być! Żyje! — szepnął z radosnem zdumieniem.
— Gdzie ja? Kto wy? — spytała, budząc się eoraz bardziej.
Zakrzątał się, przygrzał mleka i napoił ją.
Zaraz potem zasnęła znowu i obudziła się nazajutrz zdrowa, głodna, słaba, ale przytomna.
Przez tydzień tylko jadła, piła i spała, zupełnie niedołężna. Szczepański karmił ją i poił, jak dziecko, przynosił jej z miasteczka bułki, kupował mięso i wino, spełniał wszelkie posługi. Gdy się zwlekła z posłania, znalazła świeżą bieliznę i odzież — popalił jej łachmany i pościel, wychodząc na służbę zostawiał jej ugotowaną strawę w garnkach, a wracając, uśmiechał się, że wszystko spożyła.
Mało co mówił zresztą. Poznała go, gdy zupełnie oprzytomniała, a na zapytanie, jak się tu znalazła, odpowiedział krótko:
— Pies cię zwęszył w borze. Zabrałem. Tyfus miałaś.
— I pan mnie zabrał! — szepnęła, głową trzęsąc.
— Ładne dziwo! — zamruczał.
— Jasiński psami szczuł. Już teraz wszystko pamiętam! Ja, Pokotynka, pan wie?
— Wiem.