Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w wysoki parkan, zamykający szczelnie podwórze na którem znajdował się areszt tymczasowy. Potem zwróciła się do uradnika, który rozparty na ławce, ćmił papierosa, i patrzał z góry na tłum. Usiadła obok niego.
— Czy jego tu długo będą trzymać? — spytała.
— Jutro poprowadzą do powiatu.
— To mi dziś trzeba się do niego dostać?
— Spróbuj! — roześmiał się.
— Ot, ktoś się zlituje i puści. Zapłacę! — mruknęła niewyraźnie. — Na moment wpadnę — muszę!
— Zapłacisz! — szydził. — No, drogo będzie kosztować.
— Dam trzy ruble.
— Czy od Jasińskiego dostałaś?
— Juści nie od was. Puścicie? — szepnęła.
— Idź do dyabła!
— Pójdę! Byłam tam nieraz.
Zmieszała się z tłumem. Zaczepił ją żyd o krowy Szczepańskiego — potem chłop o klacz. Poszli we troje na rynek, po chwili zebrało się jeszcze paru żydów i chłopów — i weszli do jednej z karczem. W alkierzu za szynkową izbą, Pokotynka zasiadła z chłopami, żyd dał parę flaszek wódki i piwa, rozpoczął się traktament.
Na dworze szarzało — nadchodziła na świat bezmiernie długa i bezmiernie ciemna noc listopadowa...
Szczepański w areszcie godzin nie liczył. Leżał na pryczy — zimno było i ciemno. Stróż wieczorem zajrzał — rzucił mu kożuch, który ze dworu przyniesiono, spytał czy głodny. Na odmowną odpowiedź