Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jest! — odcięła baba. — A gdzież był — jakem ja kobietę przygarnęła, za służbą idącą — boso po grudzie, że trop jej był krwawy, jako tego zwierza szczutego. A gdzieście wtedy byli — ojcze.
— Matko — upomniała ją Magda. — Toć zostanę z wami.
— Ale — jak oni pozwolą! — zawarczała baba ponuro.
— Oho — zaśmiał się Kałaur — słuchała to ona mnie kiedy. Zrobi jak zechce.
— Ja też nie tyle do was mówię, jak do tamtego.
— I to bez racyi! — odparł Szczepański — bo ja uczynię, jak ona zechce.
— Chytrość taka! Bo to nie wiecie — jako za wami ginie i przepada. To wam tylko rzekę, że Jaśkam chodowała, i póki oczy moje patrzą, na niego będą patrzeć i póki nogi mnie noszą — za nim mnie poniosą.
— Takci będzie! — rzekł uroczyście Kałaur.
Skończyli śniadanie i jęli się do drogi zbierać — gdy wtem wpadł konny posłaniec ze dworu po babę. Panicz z huśtawki spadł, rękę wywichnął — kazano babę duchem dostawić, bo sławna była na okolicę z nastawiania kości. W parę minut stara się ustroiła, wzięła maście i zioła w fartuch i poszła, obiecując wrócić nad ranem.
A odchodząc jeszcze wołała do Magdy:
— A skończno, doniu, pszczoły podbierać, bo wielki czas. Jasiek ci powie, które jeszcze nieruszane.
Do roboty tej nadzwyczaj zamiłowany Kałaur ofiarował się z pomocą, i poszli oboje, a Szczepańskiego Jasiek wyciągnął w bór, obiecując cuda po-