Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

setnika i jeszcze dwóch chłopów i niech tam duchem będą.
Chłop wyszedł, a stanowy rozbudził swego pisarza i obadwaj ruszyli szybko w stroną dworu. Rozmawiali naturalnie o wypadku.
— Nasz kniaź nazsyła tu śmiecia z całego świata, co dziwnego, że się zarzynają! — mówił niechętnie pisarz. — Ten łowczy jak zbój wygląda, nigdy w oczy nie patrzy — pije — do człowieka nigdy po ludzku nie zagada, z nikim nie żyje. Ja zawsze myślał, że on się kiedy obwiesi, a ot, inną sztukę uciął — ale nam zawsze kłopot i pisanina.
— Komisarz gładki człowiek. Ten z ludźmi umie żyć. Niemiła mu historya! szkoda!
Miasteczko od dworu oddzielała rzeka. Za nią słały się ogrody, sady, parki — osłaniające pałac, a trochę na uboczu, stały folwarczne zabudowania, a na ich wstępie dom rządcy — zwanego tu „komisarzem“. Był nim od trzech lat pan Józef Bielak.
Dom był oświetlony, wkoło już sporo gapiów. W progu spotkał już „stanowy“ uradnika i chłopską policyę w medalach.
— Zabójca nie uszedł? — spytał.
— Nie — wasza wielmożność!
— Nie puszczać nikogo bez rozkazu. Doktor jest?
— Jest!
W pokoju, gdzie mord się odbył paliło się świec parę i lampa na karcianym stole. Zabity leżał na ziemi — jak się zwalił z krzesła — klęczał nad nim doktor i młoda dziewczyna.
Na stole leżały rozrzucone karty — potłuczony kieliszek — parę filiżanek z herbatą i na rogu flaszeczki i narzędzia lekarskie.