Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dworowi. Dopiero na ganku przestał mruczeć, ujrzawszy pana Erazma.
Panna Felicja wyciągnęła doń obie dłonie i pocałowała go serdecznie w głowę.
— Takim byłeś, takim, gdy wyjechałam — mówiła, pokazując łokciową miarę. — Ale poznałabym cię zawsze po rodzinnych rysach. Ty mnie pewnie nie pamiętasz, ani Kostusia. Bawiliście się razem. A gdzież twoja matka?
— Mama pewnie w miasteczku. Ma dzisiaj komornika, bardzo zajęta. Zaraz poślę do niéj wieść i wezwanie.
Poszedł do kredensu, ale i tam nie było nikogo. Wrócił tedy, żując przekleństwa.
— Pójdę chyba sam po mamę — oznajmił.
— Chodźmy zatem wszyscy, zobaczymy się prędzej! — zawołała panna Felicya. — Podaj mi ramię, Zygmusiu, i prowadź.
Siostrzeniec spełnił rozkaz, i oto znowu znaleźli się na drodze drugiéj, wiodącej do miasteczka.
Za bramą pan Erazm spostrzegł nieobecność Adasia, ale nic nie rzekł.
— Cóż to, twoja matka uzyskała nareszcie wyrok na Dziembowską? — spytał Zygmunta.
— Tak. Dzisiaj ją wyrzucają.
— Rozumiem szczęście pani Zofii; po trzech latach sądów postawić na swojém!
— O cóż to chodziło? — spytał Kostuś.