Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jest jeszcze więcéj gości, i rzadkich. Ciotka twoja i bratanek z Algieru.
— Z Algieru? Co ty mi od jakichś dzikich wymyślasz! A ja zkąd tam mam miéć ciotki? Czy to mama utaiła jaką siostrę?
— Alboś ją kiedy o to pytał? Masz tam przecie wuja, ciotkę i kuzyna! Bardzo porządny chłopak.
— Porządny! Dzięki Bogu, będzie choć jeden w rodzinie. Zkądże oni się tu wzięli?
— Przyjechali w odwiedziny.
— Zacni ludzie, A przywieźli z sobą fig i daktyli?
— Tego nie wiem. Powiedz mi raczej, gdzie jest twoja matka, bo dom zastaliśmy bezludny.
— Mama dzisiaj jest niewidzialna. Wygrała proces i ma z komornikiem wyrzucać z gruntu i domu tę jędzę Dziembowską. Niewarto nawet po nią iść bo takiej gratki dla żadnych gości nie opuści.
— Chodź zatem sam.
— Ja? Jeszcze czego! Niech Stefan idzie.
— Kiedy Stefan z siecią na połowie.
— Trzysta tysięcy piorunów! To Jadę odszukaj!
— Panna Jadwiga nieubrana. Chodź, mój drogi, tyś najstarszy przecie!
— To i cóż z tego? Mogę dlatego właśnie wysługiwać się młodszą hołotą. Niech pies zjé te światowe bzdurstwa! Ja nawet gadać z nimi nie po-