Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wydobyli się z lasu. O staję przed nimi leżała mieścina nędzna, rozrzucona na nieznaczném wzgórzu, tuż obok rozłożył się dwór, w czarnej, gęstej obsadzie topoli.
— Nareszcie! — szepnęła z ulgą panna Felicya.
— Uważa ciocia, nasi towarzysze zginęli, został tylko woźnica. To była eskorta; teraz Alkone został sam ze spirytusem. Ciekawym, co z tego wyniknie.
Wjechano do miasteczka i minąwszy długą ulicę, bryka wynurzyła się na plac ogromny, zabudowany w środku kramikami w kwadrat.
— Stój! — zawołał Kostuś.
Ale żyd nie myślał go słuchać. Przeciwnie, przynaglał szkapy.
— Stój, stój! — krzyczała panna Felicya, machając parasolem.
Kostuś wychylił się z bryki i trzymając się budy oburącz, po drążku chciał się dostać do lejców i przemocą zatrzymać zaprząg.
— Czy znajdziemy we dworze pana Zawirskiego?
— O nie — odparł żyd. — Dwór jest w dzierżawie, a właściciel bawi w dobrach żony lub w Warszawie. Rzadko tu bywa i tylko chwilowo.
Nasi podróżni postali tedy na rynku, jak rozbitki, rzuceni na ląd nieznany, w zupełnéj na razie nieświadomości, co daléj mają czynić.
Nareszcie dwóch ochotników wzięło na plecy ich tłomoki i umieściło w karczmie na rogu placu, gdzie